środa, 31 grudnia 2014

Wonderful christmas time


Hello!

     Guess who's back? Tak, zgadza się - wasza ulubiona blogerka :D A teraz poważnie ... święta, święta i po świętach, jak to lubimy mówić. Co się u mnie ciekawego działo? 

     Otóż, początkowy plan zakładał, że ja z młodym pojedziemy 20.12 do Birmingham pociągiem, a wrócimy 28.12, także pociągiem. Moja hostka nawet kupiła nam bilety. Dzień przed wyjazdem okazało się, że Ian (były mąż A.) zawiezie nas samochodem. Podróż trwała ok 2 godzin. Po godzinie 16:00 dotarliśmy na miejsce. Przywitała mnie mama oraz ojczym A. - Carol i Stewart. Przemili ludzie, od razu mi powiedzieli, żebym czuła się jak u siebie w domu. Dostałam własny pokój do dyspozycji, ale tylko do środy (wyjaśnię to później). Oprócz nich był jeszcze brat A. - Neil z żoną Jules oraz dziećmi, 4-letnią Angel i 3-letnim Nat'em. Na co dzień mieszkają oni w Australii. Poznałam także przy okazji pannę młodą - Abigail. Gdy siedzieliśmy w salonie, Neil powiedział do mnie, że o Polsce wie tylko, że są u nas takie miasta jak "Warsaw" i "Krakow", z trudem wymówił "Lech Walesa" i "Solidarnosc", ale i tak pochwaliłam go za te podstawy. Wieczorem, podczas kolacji, która była o 20:00 (tak późnej pory jedzenia chyba nigdy nie zrozumiem), towarzystwo zapytało, jak się obchodzi święta w Polsce. Opowiedziałam, że u nas obchodzimy Wigilię 24.12 i mamy dwanaście dań na wigilijnym stole. Jakież było ich zdziwienie :D Spytali się, jakie są to dania. Odpowiedziałam, że tradycyjnie barszcz, pierogi, potrawy z ryby i że tak na prawdę rodzaj potraw zależy od rodziny. Z kolei ja dowiedziałam się, że u nich na święta przyrządzany jest indyk, a tradycyjnym ciastem bożonarodzeniowym jest "Christmas pudding"- ciasto z dodatkiem bakalii, owoców i przypraw korzennych. które wygląda tak: 




     Osobną kwestią pozostaje fakt, że Brytyjczycy lubią jeść ciasta z dodatkiem śmietany lub różnych kremów. Początkowo, gdy na deser zaproponowano mi to ciasto z dodatkiem śmietany lub kremu o smaku brandy, bardzo się zdziwiłam. Po chwili namysłu, dałam się skusić na krem. I muszę przyznać, że było bardzo dobre - w końcu trzeba poznać zwyczaje swojej przyszywanej ojczyzny :D

     W kolejnym dniu, kiedy weszłam do kuchni na śniadanie, zastałam Stewart'a. Zapytał się mnie, co zazwyczaj jem na śniadanie. Gdy odpowiedziała, że kanapki lub mleko z płatkami, po 10 sekundach na stole pojawiło się 5 opakowań różnych płatków śniadaniowych, butelka mleka, talerzyk, nóż, masło. Moja mina - bezcenna :) Podziękowałam grzecznie i po chwili do kuchni weszła Carol. Dowiedziałam się, że śpiewa w chórze i że będzie tego dnia występować z innymi chórami w Hali Symfonicznej w Birmingham. Kupiła bilety dla mnie, dla J. i dla swego męża. Zapytałam się, ile muszę oddać pieniędzy za swój bilet, na co Carol odpowiedziała: "Nie musisz nic oddawać, w końcu opiekujesz się naszym wnukiem, Ale i tak miło z Twojej strony, że się zapytałaś". Koncert był o godzinie 15:00, ale jeszcze przed koncertem poszliśmy zwiedzić Birmingham's Frankfurt Christmas Market and Craft Marke, który jest największym niemieckim marketem poza granicami Niemiec i największym tego typu marketem w Wielkiej Brytanii. Akurat to był ostatni dzień tego marketu. Nie zwiedziliśmy wszystkich stanowisk, bo nie mieliśmy za bardzo czasu, ale udało mi się zrobić parę zdjęć (patrz kolejny post: Birmingham Part 1). 

     W poniedziałek rano w kuchni czekały na mnie płatki śniadaniowe i mleko. To się nazywa dbanie o gości :D Ogólnie tego dnia i we wtorek nic szczególnego się nie działo. Przez cały czas siedziałam w domu i grałam z J. w gry internetowe dla dwóch graczy. Po paru godzinach grania non-stop, oczy zaczęły mnie boleć i musiałam sobie zrobić przerwę. Oczywiście młody siedział przed komputerem cały czas, a gdy jego babcia zwróciła mu uwagę, żeby odpoczął od komputera ... przerzucił się na tablet :) 

     W środę rano spakowałam swoje manatki i razem z Carol i J. poszliśmy do hotelu, w którym zarezerwowała dla mnie pokój. W domu Carol i Stewart'a spałam w pokoju A., a że tego dnia miała do nas dołączyć, musiałam przenieść się do hotelu. Oczywiście dnie spędzałam z rodziną A., a na noc wracałam do hotelu. Oto mój pokój:














     Szału nie było, a Alex Polizzi na pewno by się do wielu rzeczy doczepiła :D Co mnie najbardziej zaskoczyło, to ten czerwony przycisk na ścianie. Jego zastosowanie odkryłam w momencie, kiedy chciałam wziąć prysznic. Trzeba było go po prostu włączyć, a wtedy prysznic działał. Sprytne :) 






     A oto widok z mojego "apartamentu" :)






     Gdy zostawiłam swoje rzeczy w hotelu, zdecydowałam się w końcu na zwiedzanie okolicy. A że rodzina A. mieszka blisko Uniwersytetu Birmingham, spędziłam tam chyba z godzinę (foto-relacja w poście: Birmingham Part 2). Kiedy wróciłam do domu Carol i Stewart'a, J. zapytał się mnie, gdzie tak długo byłam. Odpowiedziałam, że byłam na spacerze i zwiedzałam okolicę, na co tylko wzruszył ramionami. Urocze dziecko :) Tego dnia przyjechali kolejni goście z Australii - tym razem była to siostra Stewart'a o dziwnym imieniu, jej mąż Steve i tym razem dorosłe dzieci - Jim i ... imię córki wyleciało mi z głowy. Moja hostka miała przyjechać w porze lunchu, czyli ok 12-13. Dołączyła do nas później ok 16:00, a młody się prawie na nią obraził, bo stwierdził, że matka woli wnosić rzeczy z samochodu do domu niż się nim zająć (ktoś jednak musiał to zrobić, a miała sporo rzeczy). Jako, że Carol cały dzień była zajęta, wieczorem nie było tradycyjnego obiadu, tylko szwedzki stół. Neil stwierdził, że skoro mamy w Wigilię 12 dań, to na pewno tyle znajduje się właśnie na stole. 

    W UK święta obchodzi się 25 i 26 grudnia. Kiedy w czwartek stawiłam się w domu Carol, J. siedział z A. w gabinecie i rozpakował swój pierwszy prezent (hostka pozwoliła mu na to). Kiedy próbował złożyć elementy, aby powstał samochód, do pokoju wszedł Nat, który chciał się pobawić ze swoim kuzynem. Ale J. jakoś specjalnie nie był zadowolony, że Nat ciągle zabiera mu elementy i przeszkadza. Nawet płakał z tego powodu. Dostał parę razy upomnienie od matki, żeby pozwolił młodszemu się z nim bawić. W pewnym momencie J. odepchnął od siebie Nat'a, co rozwścieczyło moją hostkę. Kazała synowi pójść na górę, do swojego pokoju. Później sama do niego poszła i wrócili po jakiejś godzinie. Młody już był spokojniejszy. 

     O godzinie drugiej mieliśmy świąteczny obiad, czyli indyk, pieczone ziemniaki, marchewkę, jeszcze parę innych warzyw, kawałek szynki, różne sosy. Poza tym na stole także znajdowały się "Christmas crackers", które tradycyjnie muszą pojawić się na brytyjskim stole podczas Świąt:





     W środku znajduje się "niespodzianka", zazwyczaj jest to jakaś zabawka + papierowa korona + karteczka z żartem. Podczas obiadu wszystkie żarty, które znajdowały się w "krakersach" czytał młody. A jak to konkretnie wygląda przedstawia ten filmik, który można znaleźć w sieci:






     Po obiedzie przyszedł czas na prezenty. Oczywiście dzieciaki dostały najwięcej prezentów. Wieczorem, gdy dzieci już spały, dorośli stwierdzili, że to nienormalne, żeby dzieci miały tyle zabawek. O ironio ... a kto te zabawki kupił? Ja kupiłam dla J. książkę o średniowieczu, rycerzach, królach, a dla A. ramkę na zdjęcia. Przy rozdawaniu prezentów, A. przeoczyła mój pakunek. Zauważyła go po tym, jak Ian zabrał syna do swojej rodziny. Powiedziała, że książka to dobry prezent i żebym wspólnie z J. czytała ją przed snem. Z ramki także była zadowolona :)

     Drugi dzień Świąt nazywa się Boxing Day. Jest to dzień wielkich poświątecznych wyprzedaży. Gdy rano jadłam śniadanie w hotelu, w wiadomościach pokazywali relację z jakiegoś domu towarowego. Ludzie zaczęli zachowywać się tak samo, jak w Black Friday - totalna obsesja na punkcie zakupów. Około 14 pojechaliśmy na lunch do włoskiej restauracji. Oprócz nas była jeszcze siostra Stewart'a z rodziną. W pewnym momencie zaczął intensywnie padać śnieg. Steve, gdy tylko to zobaczył, wybiegł z restauracji i wrócił po ok. 2 minutach, cały w śniegu. Wszyscy się z niego śmieliśmy: "No tak, Australijczyk musiał zobaczyć śnieg, bo u siebie tego nie ma". Później rozdzieliliśmy się - ja wróciłam z rodzicami A. do domu, a ona z J. i z Australijczykami poszli na zakupy. Gdy wrócili A. pochwaliła się nową kurtką i torebką od Stelli McCartey - przecenioną ze 750 funtów na 180 funtów!!! Taniocha :D

     W sobotę odbył się ślub młodszego brata A. - Iana (numer 2). Ja byłam zaproszona na wieczorną część, więc cały dzień miałam do swojej dyspozycji. Wykorzystałam tą okazję i pojechałam autobusem do centrum Birmingham. Spędziłam chyba z 5 godzin na zwiedzaniu okolicy ... a było co zwiedzać (foto-relacja w poście: Birmingham Part 3). Około 16 wróciłam i zaczęłam się szykować na wieczór. Nie kupiłam żadnej kiecki, bo szkoda mi było wydać 40 funtów na coś, co i tak pewnie już bym drugi raz nie założyła (nie jestem miłośniczką sukienek). Założyłam czarną spódnicę, którą zabrałam ze sobą z Polski (tak na wszelki wypadek) i zielony top. O 19:30 przyjechał po mnie Stewart i o 20:15 byliśmy na miejscu. Zdążyliśmy akurat na pierwszy taniec pary młodej :) Nie tańczyłam, bo byłam zbyt zmęczona po mojej wycieczce. Podczas całego wieczoru w zespole śpiewała A. - ma bardzo ładny głos, ogólnie ma zespół, z którym występuje na weselach. Czasami zastanawiam się, dlaczego do tej pory nie zgłosiła się do X-Factor :)






     Wróciliśmy z wesela ok. 23:30, Stewart dał mi jeszcze pieniądze, żebym mogła zapłacić za hotel. W niedzielę rano spakowałam swoje rzeczy i pojechałam na dworzec kolejowy (podczas wesela pożegnałam się z rodziną A., bo oni nie wracali do domu). Podróż trochę się przeciągnęła, bo mój pociąg musiał przepuścić inny pociąg jadący z naprzeciwka. Po dwóch godzinach komfortowej podróży wróciłam do Reading. Od niedzieli siedzę sama w domu, a A. z synem wrócą albo w piątek albo w sobotę. Moja hostka w poniedziałek napisała do mnie sms-a czy mogłabym w tym tygodniu także wykonywać swoje obowiązki domowe i jak wrócą to mi zapłaci moją tygodniówkę. Zgodziłam się, bo w sumie już rano i tak kuchnię posprzątałam.

     Sylwestra spędzam w domu. W mieście nie zauważyłam, żeby coś się ciekawego działo. Prawdopodobnie większość ludzi spędzi ten wieczór w pubach. Gdybym kogoś tu znała, to pewnie też bym gdzieś wyszła. A tak samej chodzić - to mi się nie chce.


Już teraz życzę wszystkim Szczęśliwego Nowego Roku !!!!!





piątek, 19 grudnia 2014

Brace yourself - Christmas is comming

Hello!
     
     Pora na świąteczny wątek. Tak się złożyło, że jutro wyjeżdżam do Birmingham na święta. Ale wszystko po kolei:

     W drugim tygodniu mojego pobytu w Reading, A. zapytała się mnie czy mam zamiar wracać na święta do domu, bo ona z J. jadą w tym czasie do Birmingham, do jej rodziców. Odpowiedziałam, że raczej nie, ponieważ ceny biletów lotniczych są za drogie, żebym mogła polecieć. Wtedy A. powiedziała, że jeśli się nie zdecyduje lecieć, mogę zostać u nich w domu. 

     Kiedy drugi raz A. poruszyła ten wątek, stwierdziła, że "nikt nie chciałby być sam w święta" i zaproponowała mi spędzenie świąt w Birmingham - jeśli jednak nie zdecyduję się polecieć. Po pewnym czasie złożyła mi także inną propozycję, a mianowicie chciała mi dać w prezencie 100 funtów, abym mogła kupić bilet lotniczy dla siebie albo dla mojego brata, gdyby chciał ze mną spędzić święta w UK. Propozycja bardzo kusząca, ale po konsultacjach z rodziną doszliśmy do wniosku, że nawet te 100 funtów to kropla w morzu potrzeb. 

     Po rozważeniu wszystkich za i przeciw, powiedziałam A., że zostanę u nich w domu, jeśli nie ma nic przeciwko temu. Odpowiedziała, że to wykluczone i że jadę z nimi do Birmingham. Ale to nie wszystko ... w sobotę (27.12) brat A. bierze ślub. Moja hostka powiedziała, że jestem zaproszona na "party". Będzie zabawa, będzie się działo :) Wracam 28.12 :) 

     Także już teraz wszystkim życzę






        P.S. Święta bez "Last Christmas"? NO WAY !!!! :)


                                       



czwartek, 11 grudnia 2014

Learn English - it's easy!


Hello!

     Dzisiaj zrobiłam coś szalonego - zapisałam się w końcu do szkoły językowej. Już od dwóch tygodni męczyła mnie ta kwestia, ponieważ nie mogłam zdecydować się, którą szkołę wybrać. O dziwo na stronie Uniwersytetu w Reading nic ciekawego nie znalazłam, a w Reading Collage są dostępne kursy wieczorowe, które zaczynają się od 18:00 (co w moim przypadku jest wykluczone, bo kończę swoją pracę o 19:30).  

     Jedną z pierwszych szkół, na którą zwróciłam uwagę, była szkoła Eurospeak. W ich ofercie są kursy poranne, popołudniowe i wieczorowe na różnych poziomach językowych: Elementary, Pre-Intermediate, Intermediate, Upper-Intermediate, Advanced and Proficiency. Mnie interesował kurs General English trwający 10 tygodni, dwa razy w tygodniu po 3 godziny. Przed zapisaniem się do szkoły, przyszli studenci rozwiązują test informujący o poziomie językowym. Rozwiązałam taki test tydzień temu na ich stronie internetowej. Musiałam odpowiedzieć na 120 pytań. Po 5 min dostałam emaila z moim wynikiem:
Youre score: 96/120
Your Level of English is Advanced. 

     Szczenka mi lekko opadła, bo takiego wyniku się nie spodziewałam. Nie to, żebym nic po angielsku powiedzieć nie umiała - w końcu jakoś udaje mi się tu przetrwać ... ale poziom zaawansowany? Trochę się przeraziłam. Ale stwierdziłam, że raz się żyje i postanowiłam zaryzykować.

       Tak więc wybrałam się dzisiaj do Eurospeak. Pani w recepcji była bardzo uprzejma, wszystko mi wyjaśniła i odpowiedziała na moje pytania. Powiedziała, że skoro uzyskałam wynik 96 punktów, to akurat udało mi się dostać do grupy zaawansowanej i radziła mi zapisać się właśnie na taki kurs. Jeśli bym miała jakieś problemy, to wtedy mogę przenieść się na poziom niższy, czyli upper -intermediate. Ponadto ten kurs przygotuje mnie do egzaminu CAE (poziom C1 !!!! szok!!!). Dla pewności spytałam się, czy po tych 10 tygodniach będę przygotowana na tyle, żeby zdać ten egzamin. Pani w recepcji odpowiedziała mi, że to wszystko zależy od podejścia. Jeśli się przyłożę do nauki, to jestem w stanie zdać. Ponadto stwierdziła, że ma dobre przeczucie co do mnie i jest pewna, że sobie poradzę :)

     W takim wypadku postanowiłam zapisać się na kurs zaawansowany. Musiałam uzupełnić formularz z danymi osobistymi, moim brytyjskim adresem, adresem polskim oraz podać dane osoby u której mieszkam w UK (tak na wszelki wypadek). Zaczynam od następnego semestru, czyli od 5.01.2015 roku. Prawdopodobnie będę chodziła na kurs w czwartki i piątki, ale o to muszę się pytać już w nowym roku.

     Mam świadomość, że czeka mnie sporo pracy, żeby zdać CAE. Pocieszający jest fakt, że gdyby nie udało mi się tego dokonać, dostanę i tak certyfikat z moim aktualnym poziomem umiejętności, np. poziom FCE.

     Przygotowania czas zacząć :)  


wtorek, 9 grudnia 2014

Ups and downs


Hello!

     Był post o obowiązkach, to teraz będzie post o rodzince ... a dokładniej mojej relacji z J., bo odkąd tu jestem mieliśmy swoje wzloty i upadki. Istny rollercoaster :)

     Już w pierwszych dniach mojego pobytu moja hostka uprzedziła mnie, że J. może zachowywać się wobec mnie nieuprzejmie, że może mnie "sprawdzać" - tzn. na ile może sobie ze mną pozwolić żartować. Na początku naszej relacji faktycznie za bardzo mi nie ufał, a kiedy próbowałam nawiązać z nim jakąś rozmowę zawsze mówił: "Dlaczego zadajesz mi ciągle pytania?". Jego nieufność wynikała z faktu, że jestem jego chyba szóstą Au Pair w tym roku i jak sama A. mi wtedy powiedziała młody "sprawdzał" mnie, bo bał się, że i tak po tygodniu odejdę. Więc starałam się być dla niego miła i rozmawiać z nim o jego szkole, zainteresowaniach.

     Pierwszy poważny kryzys miałam już po kilku dniach (17.11). Chłopak niestety ma pewien problem z wykonywaniem poleceń. Podczas śniadania J. nie chciał mnie słuchać, zaczął bawić się zabawkami (chociaż ma zakaz zabawy podczas każdego posiłku). Ja mówiłam jedno, on robił drugie. Gdy zaczęłam mu przygotowywać lunch do szkoły, grzecznie go poprosiłam, żeby zaczął jeść, na co on odpowiedział: "Przecież jem nie widzisz?". Nie mam pojęcia jak wychowywane są dzieci w UK, ale dla mnie pojęcie "jedzenie śniadania" jest tak oczywiste, że nie muszę tego wyjaśniać. Niestety dla J. "jedzenie śniadania" oznaczało jednoczesne bawienie się zabawkami i od czasu do czasu przegryzienie kanapki. Kiedy po raz n-ty zwróciłam mu uwagę, żeby zajął się tylko swoim śniadaniem, stwierdził, żebym poszła na górę i tam przygotowała mu lunch do szkoły. Miłe to nie było. Kiedy 20 minut później musieliśmy szykować się do wyjścia, zawołałam go, żeby się pośpieszył. W odpowiedzi dostałam reprymendę od niego: "Przestań na mnie krzyczeć!". Sytuacja zrobiła się trochę dziwna, bo wcale na niego nie krzyknęłam, a poza tym zawołałam go w obecności A i kiedy usłyszałam od niego tą miłą odpowiedź, wymieniłyśmy z A. zaskoczone spojrzenia. Chwilę później młody dostał reprymendę od matki z informacją, że wszytko słyszała i potwierdza moją wersję, że na niego nie krzyczałam. W autobusie, przez całą drogę do szkoły nie odzywaliśmy się.

     Tego samego dnia, gdy razem z A. pojechałyśmy samochodem odebrać J. ze szkoły, moja hostka zapytała się mnie, co konkretnie zaszło podczas śniadania. Oczywiście opowiedziałam jej wszystko. Po odebraniu młodego ze szkoły, pojechaliśmy wszyscy do serwisu komputerowego, ponieważ A. miała problemy ze swoim laptopem. W sklepie trochę czekaliśmy, więc J. miał świetną okazję ponarzekać na mnie: że ciągle mu przypominam co ma robić (bez tego pod prysznicem siedział by godzinę a śniadanie jadł kolejną godzinę) i że ciągle na niego krzyczę. Nie mogłam znieść tego gadania, więc wyszłam ze sklepu, aby delektować się świeżym powietrzem. Po 10 minutach J. wyszedł i nawet na mnie nie patrząc wydukał przeprosiny i powiedział, że w tym roku miał dużo Au Pair i pewnie dlatego mi jeszcze nie ufa i nie chce rozmawiać o tym co czuje. Powiedziałam, że wszystko w porządku, po czym wrócił z powrotem do sklepu. A że długo jeszcze moja hostka załatwiała sprawy ze swoim laptopem, miałam okazję przemyśleć pewne sprawy. Jedno pytanie narzucało mi się cały czas: "Co ja tu robię?". Po kolejnych 10 minutach wyszli ze sklepu i wróciliśmy do domu. W samochodzie A. zapytała się syna: "Czy chcesz coś powiedzieć Natalii?", a J. na to, że jeszcze raz mnie przeprasza. Rozmowa w sumie się urwała, nawet A. zauważyła, że nikt z nas nie ma ochoty na jakieś dyskusje o tym co zaszło, tym bardziej, że z tego wszystkiego z trudem starałam się powstrzymać łzy. Gdy dotarliśmy do domu, uciekłam do swojego pokoju i po prostu płakałam. Nawet tego nie próbowałam ukryć, gdy J. przyszedł do mnie i zapytał się mnie: "Czy wszystko w porządku? Ty płaczesz?". Wieczorem A. przyszła do mojego pokoju i powiedziała, że oboje potrzebujemy czasu, żeby się do siebie przyzwyczaić i żebym się nie martwiła bo J. nawet jej nie słucha. Też mi pocieszenie :)

     Dzień później pogodziliśmy się i zaczęliśmy naszą relację od początku. Pod koniec tygodnia, w piątek A. jak zawsze, odebrała młodego ze szkoły. Gdy wrócili J. szeptał coś tajemniczo do matki zerkając przy tym w moją stroną. Pomyślałam: "No pięknie, pewnie już po mnie, znowu coś młody sobie wymyślił". Ale tym razem to ja byłam w błędzie. Powiedział mi, że jestem teraz na drugim miejscu jego ulubionych Au Pair (jaki zaszczyt mnie kopnął :D ) i jeśli zostanę jeszcze przez przynajmniej kolejne 2 tygodnie to awansuję na pierwsze miejsce. Nie będę ukrywać, że skubany wiedział jak mnie podejść :) ale wiem, że mówił to szczerze, bo od "kłótni" nasza relacja bardzo się zmieniła.

     I wszystko układało się dobrze ... więc dlaczego by nie kryzys nr 2 ? To było 27.11 i po raz kolejny ja mówię swoje, on robi swoje. A zaczęło się od nieszczęsnego prysznica. Młody zawsze przed śniadaniem bierze prysznic i tradycyjnie musiałam mu przypomnieć, że czas iść pod prysznic i że ma na to 10 minut (chociaż z tym różnie to bywa). I właśnie wtedy znowu na mnie nakrzyczał, że ciągle mu przypominam i dodatkowo stwierdził, że jeśli będę to robiła każdego dnia to będę musiała wyjechać. Zostawiłam to bez komentarza. I przez cały dzień atmosfera nie była zbyt przyjemna. Kolejnego dnia pogodziliśmy się (znowu!) i nasza relacja uległa poprawie.

     Powinnam teraz napisać, że od tamtej pory nie mieliśmy już tego typu kłótni. I pewnie bym tak zrobiła, tym bardziej, że ten post stworzyłam już wczoraj, ale coś mnie powstrzymało przed jego publikacją. Chyba przeczuwałam, że coś wisi w powietrzu ... i miałam rację.

     Dzisiaj młody znowu mnie zaskoczył - na początku w pozytywnym sensie, bo przyszedł na śniadanie o 5 minut wcześniej niż zazwyczaj. Moja radość trwała może ok. 40 minut, bo kiedy nadszedł czas szykowania się do wyjścia, jak zwykle przypomniałam J., że musi się przebrać. Jaka mogła być jego odpowiedź? Wiadomo: "No przecież wiem o tym". Tylko, że był jeden problem - młody zamiast przebierać się zaczął się bawić. A że do wyjścia pozostało bardzo niewiele czasu, wspomniałam, że prosiłam go o przebranie się, a nie o zabawę. No i się zaczęło ... młody zaczął mówić, że kłamię, bo on się przebierał a nie bawił, że i tak o tym powie matce, że kłamię i że jego matka mnie zwolni jak tak dalej będzie i będę musiała poszukać sobie nowej rodziny. Stwierdziłam z powagą, że ja się nie boję i może o tym powiedzieć mamie. Oczywiście przed wyjściem wszedł do pokoju A. i powiedział coś do niej szeptem. Zgaduj-zgadula o czym i kim mogli rozmawiać. W drodze na przystanek autobusowy nie odzywaliśmy się do siebie, na przystanku wydusił z siebie "przepraszam", co wcale nie brzmiało zbytnio przekonująco. A gdy szliśmy już w stronę szkoły nagle zapytał: "Dlaczego ze mną nie rozmawiasz?". Pytanie za 100 punktów. Stwierdziłam, że czasami lepiej jest pomilczeć niż gadać bez sensu. Gdy wróciłam do domu, A. nie poruszyła drażliwego tematu. Po południu J. znowu mnie przeprosił i powiedział, że wcale nie chciał tego powiedzieć. Zaczęliśmy się do siebie odzywać. Do czasu ...

     Gdy wracaliśmy z lekcji pianina, J. zaczął biec w kierunku domu i zadzwonił do drzwi. Zrobił to niepotrzebnie, bo wie o tym, że ja mam swój klucz do domu. Żeby otworzyć drzwi musiałam przesunąć jego rękę, która znajdowała się dokładnie na dziurce od klucza. Co według niego zrobiłam? Popchnęłam jego rękę. Pewnie jeszcze zrobiłam to z premedytacją. Po wejściu do domu nie omieszkał zdać relację mamie o tym jak "Natalia popchnęła moją rękę". Resztę wieczoru spędził z A. oglądając film. Aż dziwne, że pozwoliła mu na to, bo młody może oglądać telewizję tylko w weekendy.

     Teraz nie mam innego wyjścia, jak poczekać na rozwój wydarzeń.